Grossglockner & Triglav |
Relacje - Trekking | |||
Wpisany przez Wojtek | |||
niedziela, 24 lipca 2011 19:42 | |||
Grossglockner (3397 m n.p.m.) jest najwyższą górą Austrii i drugim po Mont Blanc szczytem Alp pod względem wybitności (wysokość względna między szczytem a najniższą poziomicą oddzielającą go od innych szczytów). Leży na granicy Karyntii i Tyrolu Wschodniego, w paśmie Wysokich Taurów. U jego stóp leży najdłuższy austriacki lodowiec, Pasterze. 5.07.2011 Godzina 15:30 zabieramy chłopaków z Ropczyc – Krzyśka i Grześka i jedziemy w „górki”.Do Kals dojeżdżamy nad ranem, pakujemy się i w drogę. Plecaki ciężkie a wysokość i szmat drogi już po chwili dają o sobie znać. Ja jako najsłabsze ogniwo tego zespołu domagałam się częstszych postojów, a te „charpagany” darły jakby ich ktoś gonił. Powiedzmy po 3 godzinach doszliśmy do schroniska na wys. 2800m ale przecież nie po to Arek targał namiot, by spać w cieplutkim pokoiku.
Idziemy dalej. Godzina 11, dochodzimy na wysokość 3000 m n.p.m (albo cos koło tego) zachwycamy się widokiem Grossa i podejmujemy decyzje o rozbiciu namiotu. Mimo pięknej pogody przekładamy atak szczytowy na drugi dzień, by organizm mógł się dostosować do wysokości, (mój przez jakiś czas protestował ;) Rozbijamy obóz na śniegu, co najlepsze – z lekkim nachyleniem co nie było dobrym pomysłem, o czym mieliśmy okazje się przekonać w nocy. Po zjedzeniu zupek, chleba z konserwą i takich tam jadalnych rzeczy, padliśmy na skałach, grzejąc się do słoneczka. W nocy zaczynamy odczuwać lekki dyskomfort spowodowany osuwaniem się namiotu, wszyscy wylądowaliśmy jeden na drugim, mnie tam po prostu wcisnęło w ścianę, ale to nic… namiot diametralnie zmieniał swoją pozycje oraz rozmiary. Z 4 osobowego zrobił się 2 osobowy. W dodatku gdzieś koło 1 nad ranem zaczęło padać i grzmieć (gdzie wszyscy zapewniali nas o pięknej pogodzie i bezchmurnym niebie). Namiot szybko zaczął przeciekać, więc w miarę sprawnie spakowaliśmy się a nie było to takie bardzo proste jak może się wydawać. Przy pomocy czołówek zeszliśmy do schroniska, by przeczekać deszcz. Zanim do niego dotarliśmy, padać już przestało. O 5 nad ranem zapadła decyzja, że ponownie wyruszamy w górę i dziś atakujemy szczyt. Początki nie były trudne, przejście przez połacie śniegu, później mała ferratka (moje pierwsze starcie ale dałam rade). Pogoda nie zapowiadała najgorszego, słoneczko pięknie świeciło, jedynie paskudna chmura wisiała nad szczytem Glocka. Po jakimś czasie dotarliśmy do ostatniego schroniska, znajdującego się pod szczytem. Tam zjedliśmy pyszny gulasz, napiliśmy się kawy, nabraliśmy sił i w drogę - czas na atak. Niestety, już po wyjściu ze schroniska miny nam zrzedły, dało się zauważyć diametralne załamanie pogody, silny wiatr oraz mgła nie ułatwiała nam wspinaczki, pewne wątpliwości pojawiły się w naszych głowach, ale jakoś nikt nie protestował, nie powiedział – „NIE, to nie pogoda na atak szczytowy”. Pewnie ze względu na to że, raz już uciekaliśmy przed pogodą (ucieczka z namiotu). Więc cała czwórka wyruszyła. Na początku było spokojnie, nawet sympatycznie, mimo mgły i długiej wspinaczki w śniegu. Później przywitało nas dość strome podejście, do którego bez czekana i raków nie ma się co szykować. Minęliśmy po drodze małżeństwo z córą z Polski, byli zachwyceni i uśmiechnięci, wiec jak oni dali rade to co by my nie. No i zaczął się lekki horror, bynajmniej dla mnie. Było to moje pierwsze starcie z takimi górami jak i elementami wspinaczki, asekuracji itp., zanim przepięłam linę, reszta odchodziła od zmysłów, (bez jakich kolwiek wcześniejszych instrukcji, podczas wspinania w złych warunkach pogodowych nawet najprostsze rzeczy wydają się nie do wykonania) bo wiadomo, zimno, mgliście, wietrznie, i weź tu stój 5 minut nad urwiskiem i czekaj aż się baba przepnie. Parę metrów do szczytu, zaczęło grzmieć i łyskać się, najwidoczniej góra nie chciała nas ugościć. Ja miałam na twarzy jak i w oczach wymalowany strach i lekką paranoje i nie wiem co jeszcze… W końcu zdobyliśmy wszyscy szczyt, pstryknęliśmy pamiątkowe zdjęcia i uciekamy. Burza rozszalała się na dobre, pręty do asekuracji zaczęły dziwnie syczeć. Chyba a raczej na pewno ściągały pioruny. Najbardziej stromą część grani zjechaliśmy na linach, żeby było bezpieczniej i szybciej, (dobrze, że była mgła to nie widziałam tej stromizny i przepaści). Zaczęło sypać śniegiem, wiało bardzo mocno, w dodatku grzmiało…. tak grzmotnęło, że wszyscy odczuliśmy to na własnych głowach. Góra żegnała nas lekkimi „pieszczotami” w postaci uderzeń pioruna. Dobrze, że mieliśmy kaski. Ja z Grześkiem odczuliśmy je nawet dwukrotnie (chwała Najwyższemu, że nie był to bezpośredni piorun a „tylko” lekkie popieszczenie wyładowaniem). Tak szybko uciekałam, że zapomniałam z tego wszystkiego czekana, (który później Arek przechwycił, z ogromnym zdziwieniem jak ja schodzę po grani). A więc z góry śmigałam na kolanach, wbijając raz raki raz rękawice w ścianę śniegu – głupota i pewne zagrożenie poślizgnięcia się i odpadnięcia. Arek chciał nam zjechać na czterech literach na szczęście nie udało mu się to ;) W pospiechu i (w moim wypadku) w strachu wszystko zdarzyć się może, a schodzenie w dość szybkim tempie wskazane nie jest, nawet przy dobrych warunkach pogodowych. Burza na szczęście ustała a my dotarliśmy już w spokoju do schroniska. Chyba mieliśmy miny dość jednoznaczne z sytuacją tam na górze, skoro wszyscy patrzyli na nas jak na wariatów. I tylko kiwali głową z niedowierzaniem, że żyjemy :D Zjedliśmy szarlotkę, (ja jej nawet nie dokończyłam, byłam jeszcze w poważnym szoku i chciałam wszystkich pozabijać). Pierwsza wyprawa i to z takimi przygodami. Podsuszyliśmy mokre ciuchy, ogrzaliśmy się i podjęliśmy decyzje o zejściu do niżej położonego schroniska, gdzie zostawiliśmy część sprzętu, by wyruszyć powiedzmy na „lekko”. Tam zapadła decyzja o zejściu na sam dół, do parkingu. Gdzieś koło 23:00 przy pomocy czołówek, doszliśmy do przydrożnej obory, (tak właśnie, obory, mimo nazwy nie cuchnęło tak bardzo jak mogłoby się wydawać, wręcz pachniało torfem) tam się rozłożyliśmy i poszliśmy spać (wspomnę, że dach nam również przeciekał, bo rozszalała się burza a tropik od namiotu posłużył jako parasol). Rano zeszliśmy do samochodu, poszliśmy się umyć, zjeść, a na koniec mały problem z odpaleniem BMW (zachciało nam się słuchać radia) więc trzeba było wziąć go na „pych”. Ania
|